Weźmij czarno hakame…

Pomyślałem, że notki o aikido warto zacząć od tego, co ja rozumiem przez aikido i jak moje aikido wygląda. W każdym bowiem klubie jest trochę inaczej, a często nawet w ramach jednego klubu można spotkać osoby, które preferują różne podejścia.

Zacząłem ćwiczyć w roku 2000 w Warszawie, w klubie Andrzeja Bazylko (obecnie 5 dan), należącym do Polskiej Federacji Aikido (i co za tym idzie do międzynarodowej organizacji aikido aikikai), w tzw. linii Christiana Tissier. Styl ten charakteryzuje się dość niskimi, długimi pozycjami i dużą ilością ruchów po okręgu. Osobiście, po jakichś pięciu latach, doszedłem do wniosku, że o wiele lepiej wychodzą mi techniki krótkie i możliwie po liniach prostych, ale myślę, że rozpoczynanie nauki od szerokich, okrągłych ruchów to dobry punkt wyjścia. O wiele łatwiej w ten sposób zauważyć wszystkie detale, a eksperymenty ze skracaniem lepiej zostawić sobie na później. Dużo później.

U senseia Bazylko trenowałem trochę ponad pięć lat i dotarłem do stopnia 1 kyu. Później zrobiłem sobie trzyletnią przerwę na tak zwane życie, a do aikido wróciłem we wrześniu 2009 roku, tym razem do klubu Budojo na warszawskim Ursynowie. Budojo to również aikido aikikai, ale już nie linia shihana Tissier, co widać od pierwszego treningu. Na razie jestem na etapie przypominania sobie technik, więc różnice staram się skatalogować i włożyć w odpowiednie szufladki w głowie, żeby wrócić do nich później. Ten blog też może mi się do tego przydać.

No to teraz trochę teorii.

Łatwiej, niż powiedzieć czym aikido jest, jest powiedzieć czym aikido nie jest. Po pierwsze, aikido nie jest systemem samoobrony.

Tak, już słyszę podniesione głosy wszystkich entuzjastów, że przecież aikido jest idealne do samoobrony, bo koncentruje się na unikaniu bezpośredniej konfrontacji, dźwigniach, które można założyć nie będąc silniejszym od przeciwnika, wymykaniu się z uchwytu i kontrolowaniu dystansu tak, by w najbardziej odpowiednim momencie zrobić w tył zwrot i spier… wycofać się na z góry ustalone pozycje. Wszystkie te argumenty rozumiem i po części się z nimi zgadzam, powątpiewając co najwyżej w ten fragment o pokonywaniu silniejszego przeciwnika przy pomocy fikuśnych dźwigni. Ale w aikido poziom techniczny, który pozwalałby na to wszystko, osiąga się dopiero po wielu latach regularnej praktyki, wspomaganej treningiem fizycznym i wytrzymałościowym, potrzebnymi choćby po to, by skutecznie wycofywać się na te z góry ustalone pozycje.

Sam ten fakt moim zdaniem dyskwalifikuje aikido jako system samoobrony. Jeśli ktoś chce się nauczyć bronić w przypadku napaści na ulicy, zapisanie się na aikido to jedna z najgorszych rzeczy, jakie może zrobić. Zwłaszcza jeśli do tego naczyta się o dziadku Ueshibie rzucającym przeciwników po ścianach za pomocą swojej niesamowitej ki i dojdzie do wniosku, że po dwóch latach treningów też tak będzie potrafił. Tymczasem po rzeczonych dwóch latach nauczy się jedynie podstawowych technik i będzie je umiał dość płynnie wykonać na swoim ulubionym uke. Poprawi też trochę swoją tężyznę fizyczną… i to mniej więcej byłoby na tyle. Natomiast po dwóch latach zajęć z prawdziwego systemu samoobrony nasz kandydat na King Brus Li Karate Miszcza będzie potrafił bez oporów przywalić napastnikowi w grdykę, nos, lub piszczel, pozna mniej technik, ale za to pozna je dobrze, i przede wszystkim, jeśli tylko będzie miał dobrego trenera, nabierze trochę więcej mięśni niż w podobnym czasie na aikido, gdzie niestety trening fizyczny często traktowany jest po macoszemu.

Aikido nie jest więc systemem samoobrony. Ale aikido nie jest również sportem. Nie mamy zawodów sportowych, tytułów mistrza świata w dziesięciu kategoriach wagowych, nie ma nas na Olimpiadzie, ani na żadnych Mistrzostwach Tego i Owego. Polscy kibice nigdy nie będą mieli okazji na nas narzekać, a komentatorzy w studio telewizyjnym nie będą się wymądrzać, że oni lepiej zakładaliby dźwignie.

Istnieje co prawda shodokan aikido, założone przez Kenji Tomiki, który dostosował aikido tak, by dowolnych dwóch facetów w piżamach mogło ze sobą rywalizować, ale efekt, moim zdaniem, bardziej przypomina judo dla amatorów. Sami zresztą możecie obejrzeć takie zawody:

Dawno dawno temu Jigoro Kano wykonał monumentalną pracę, łącząc kilka szkół klasycznego jujutsu, wybierając z nich techniki, które można było wykonać na szarpiącym się i opierającym przeciwniku, bez większego ryzyka, że urwiemy mu rękę, nogę, czy głowę, i na bazie tych technik tworząc judo. W mniej-więcej tym samym czasie Morihei Ueshiba przekształcał daito-ryu aikijujutsu w aikido, również dostosowując techniki tak, by można było je trenować w dynamiczny sposób, bez większego ryzyka. Efekty pracy jednego i drugiego były jednak diametralnie inne. Kano tworzył swój system już od początku myśląc o rywalizacji sportowej. Musiał brać pod uwagę, że osoba, na której będzie wykonywana technika, będzie stawiać opór – w końcu prawidłowo wykonana technika judo praktycznie kończyła walkę. W związku z tym Kano musiał skostruować techniki tak, by w przypadku nie do końca prawidłowego wykonania, np. w związku z tym, że przeciwnik właśnie majta nogami w powietrzu i wolną ręką próbuje urwać ci nos, wykonanie co najwyżej traciło na skuteczności. Niedopuszczalna była sytuacja, gdy szarpiący się przy zakładanej dźwigni uke praktycznie sam sobie skręca łokieć czy nadgarstek.

Filozofia aikido poszła w prawie dokładnie przeciwną stronę. Dynamikę w treningu osiągnięto nie przez pacyfikowanie technik, ale przez współpracę uke, który w aikido jest de facto partnerem, a nie przeciwnikiem. (Nie znaczy to jednak, że aikido jest bardziej niebezpieczne, ani bardziej skuteczne niż judo. Aikido jest defensywne: technikę wykonujemy, gdy zostaniemy zaatakowani. Najbardziej prawdopodobnym rezultatem postawienia naprzeciwko siebie dwóch nie-shodokanowych aikidoków byłoby to, że długo i groźnie patrzyliby na siebie nawzajem).

Dobry uke to w aikido prawdziwy skarb, który trzeba doceniać. Jest to ktoś kto wie, że zaraz zostanie na nim wykonana technika, jest więc w stanie dostosować się do ruchów tori tak, by nikomu nie stała się krzywda – ani jemu, ani ludziom ćwiczącym na macie tuż obok, ani cierpiącemu na brak wyobraźni tori (kto nie został kopnięty w potylicę z przewrotki przez uke robiącego półsalto, ten przegrał życie). Ale też uke nie może wykonywać techniki za swojego tori, co niestety jest częstym zjawiskiem i powodem zarzutów, że aikido jest udawane. Uke musi znać poziom osoby wykonującej technikę, dostosować się do tego poziomu, i nie pozwalać na robienie rzutu lub założenie dźwigni, jeśli tori wyraźnie olewa sprawę i nie przykłada się do swojej pracy. Albo jeśli w danej sytuacji technika jest po prostu od czapy.

W każdym razie, uke musi współpracować. Z czasem, gdy poziom techniczny rośnie, ta współpraca staje się coraz mniej zauważalna, ale zawsze jest. A to wyklucza rywalizację sportową, podczas której z definicji o żadnej współpracy mowy być nie może – skoro chcę wygrać, to przecież nie będę się podkładał.

Więc czym jest aikido, skoro nie systemem samoobrony, ani nie sportem? No? No? Oh, come on, you can do it 😛 Las znajduje się tak blisko naszych oczu, że widzimy same drzewa: Aikido jest sztuką walki. I moim zdaniem słowo sztuka nie oznacza tutaj, że można mieć dwie sztuki aikida. Trenując aikido uczymy się technik opracowywanych i udoskonalanych przez pokolenia. Co więcej, znamy nazwiska ludzi, którzy wpłynęli na rozwój tej sztuki walki, wiemy czym się wyróżniali, możemy mówić, że ten sposób wykonania bardziej przypomina Shiodę, a ten to taki jakby Tissier. W aikido nie chodzi tylko o praktyczność, ale też o przechowanie i rozwinięcie pewnej dziedziny wiedzy i sztuki. Jest to zajęcie, któremu można oddawać się całe życie, ponieważ zawsze znajdzie się coś, co jeszcze można udoskonalić, lub dostosować do zmieniających się z wiekiem warunków fizycznych. Aikido ćwiczą zarówno dzieci na etapie szkoły podstawowej (choć na http://budo.net.pl znalazłem swego czasu całkiem dobrą argumentację za tym, by trening dzieci zaczynać od judo, a aikido wprowadzać dopiero w wieku 13-15 lat), jak i staruszkowie. Oczywiście poważny uraz, albo przewlekła choroba może nam uniemożliwić trening, ale myślę, że odkąd shihan Savegnago ćwiczy z protezą nogi, należy bardzo ostrożnie podchodzić do terminu „poważny uraz”.

Nie jestem jednak tak naiwny,by twierdzić, że wszyscy aikidocy uważają się za artystów. Po pierwsze, to przychodzi z czasem, po drugie nigdy nie jest tak, że poświęcamy swój czas jakiejś działalności z tylko jednego powodu. Ja zacząłem ćwiczyć aikido, ponieważ chciałem zdobyć czarny pas w jakiejś sztuce walki 😉 Później był dość długi okres, gdy w zasadzie nie wiedziałem po co to robię, bo nic mi nie wychodziło, a potem powoli zacząłem znajdować przyjemność w uczeniu się coraz to nowych wersji technik.

Co więcej, traktowanie aikido jak sztuki nie oznacza, że możemy nie zwracać uwagi na praktyczność technik. Wręcz odwrotnie, moim daniem piękno leży w prostocie i skuteczności. Postaram się to wyjaśnić przy okazji następnej aikidowej notki, która będzie już konkretnie o jednej z technik – shihonage – mojej ulubionej i jednej z najbardziej uniwersalnych.

I to by było tyle na razie 🙂

4 uwagi do wpisu “Weźmij czarno hakame…

  1. Rozwijajac troche twoja wypowiedz o tym, ze aikido jest „sztuka” i „zajeciem” warto przypomniec, ze w nazwie ma znak 道 oznaczajacy „droge”, podobnie jak w chadō, kōdō, shodō i innych japonskich sztukach, ktorych sens lezy nieco glebiej niz w samej sztuce opanowania malowania kresek, zapalania kadzidla czy rozcierania herbaty w proszku: jest to faktycznie sposob na zycie, zgodny z duchem zen, ktory przez doskonalnie umiejetnosci w danej dziedzinie wplywa pozytywnie na zycie. Warunkiem jest skupienie sie na tym, czego sie uczy i nie uciekanie myslami w przyszlosc/przeszlosc w trakcie praktyki, skupienie na tym co jest *tu* i *teraz*. W tym rozumieniu aikido nie jest wcale w pierwszej kolejnosci systemem sztuk walki, a sposobem na zycie, tak jak w kaligrafii czy ukladaniu kwiatow nie chodzi tylko o efekt koncowy, ale o sam proces nauki, doskoalenia sie i tworzenia 🙂 A do tego dochodzi takze ruch i zwiekszanie staminy, cos czego nigdy nie jest za duzo 😀

  2. Hmm. Pisząc o aikdo jako sztuce czuję się troche jakbym siedział okrakiem na barykadzie. Bardzo niewygodnej barykadzie. Takiej ze stalowymi prętami i drutem kolczastym.
    Uznając aikido za sztukę bardzo łatwo popaść w przesadę i skupić się na takich sprawach jak rozwój swojej ki, opowieściach o niesamowitych umiejętnościach dziadka Ueshiby i jego najlepszych uczniów, albo na filozoficznej stronie aikido. A ja jestem jak najdalej od tego. Uważam, że trenować trzeba szczerze i z poświęceniem, a te mierzy się litrami potu i kolorem siniaków. Dla mnie piękna technika to nie ta składająca się z dziesięciu pętelek, w trakcie których tori koncentruje się na swoim oddechu i na unieruchomieniu uke bez użycia siły – tylko ta, która w całości zajmuje sekundę lub dwie i kończy stanowczym odklepaniem w matę, że już dość i że boli 🙂 Krótko mówiąc, stawiam na prostotę i powrót do korzeni. I dopiero w tym kontekście mogę mówić o sztuce.

    Antoine de Saint Exupéry, autor „Małego Księcia”, powiedział kiedyś, że doskonałość osiąga się nie wtedy, gdy nie mamy już nic do dodania, ale gdy nie możemy już nic usunąć. To jeden z moich ulubionych cytatów 🙂

  3. Mysle, ze sie nie rozumiemy. To o czym pisze nie ma nic wspolnego ani z ki ani z tym co potrafil Ueshiba ani nawet o tym jak bardzo wyrafinowane moga byc techniki. Po prostu z mojego punktu widzenia aikido, to taka sama forma samodoskonalenia sie, jak kazda inna dziedzina zycia, w ktora wklada sie wystarczajaco duzo uwagi i skupienia, z przestrzeganiem pewnych zasad (ktore sa po to, zeby pomagac a nie po to, zeby przeszkadzac). To, ze akurat jest sztuka walki ma mniejsze znaczenia. Taka byla by moja praktyka, gdyby byla – na razie nie czuje sie na silach choc oczywiscie, troche mnie korci.

Dodaj komentarz